Zatem wyrzuty sumienia sobie pozostawiam i widzę,że poza Prometeuszem nikt nie ma ochoty na rozmowy ze mną, bom nie jest godna... Zdaje się, że "adios" najbardziej pożądane przez nielicznych "aktywistów ... forum". Tymczasem cieszą mnie e-maile innych, którzy tu zajrzeli i rozmawiają w innych tonacjach. To jest chyba forum dla uprzywilejowanych inaczej. Trochę mi żal. Pomyśleć, że taki mały fragment moich poglądów,,jaki został zaprezentowany na GW /rozmowa trwała 6 godzin/ zdyskwalifikował mnie w oczach edukowanych... Niestety znajomości w GW nie posiadam i nadal obstaję przy tym, co w tej rozmowie powiedziałam. Szkoła w pierwszym rzędzie należy do podatników, rodziców naszych pociech, a my jesteśmy najemnikami, dajemy usługi tym, którzy nam płacą. Im lepsze zaproponujemy usługi, tym większa szansa, że nas wynagrodzą. Jeżeli nie liczymy się z naszymi klientami, bo uważamy ich za głupszych od siebie, to... Zauważcie Państwo, że na forum GW krytykowali mnie tylko nauczyciele, bo rodzice zajęli stanowisko kontrastowe. Jestem nie tylko belfrem, ale też konsumowałam szkołę jako rodzic i buliłam za korepetycje jak się patrzy. Wiele lat spędziłam w tzw. komitecie rodzicielskim... Rodzice moi nauczyciele w dawniejszych czasach, moja siostra nauczycielka i ja, dzieci chodziły; jedno do publicznej, drugie do społecznej, sama niegdyś byłam uczennicą, uczyłam 14 lat w publicznej i 12 w niepublicznej, szefowałam przez klika lat nauczycielskiemu solidarnościowemu związkowi w szkole publicznej... Naprawdę myślicie, że źle życzę polskiej szkole? Że jej przyszłość jest mi obojętna? Przez klika lat pisywałam na temat kondycji szkoły polskiej w lokalnej gazecie, prowadziłam zajęcia dla nauczycieli języka polskiego w szkołach na Wschodzie, współpracuję ze szkołami polskimi na Litwie i Białorusi. Siedzę w tej naszej oświacie po uszy, a wy skreśliliście mnie po jednym artykule, obrzucili wulgaryzmami telefonicznymi /bezpieczniejsze niż zapis na forum/. A kiedy liczę ilu tu moich oponentów, to się pocieszam....
Zaraz - przecież w prawdziwej wersji mitu wyraźnie stoi, że Prometeusz za swojego zbrodnie został zmuszony, aby przez wieczność wysłuchiwać opowieści sępa o jego operacji wątroby czy innej śledziony, czyż nie? :/ Hmmm... Ornitologiczno-chirurgiczne wynużenia nigdy specjalnie mnie nie interesowały, a poza tym jestem dzieckie popkultury, więc skąd ja durnowaty miałem wiedzieć o oryginale? Bardzo szczegółowo ten sęp opowiadał o swych przypadłościach? O nietrzymaniu kału też wspominał i problemach sercowych? Pewnie na dodatek to był sęp, co nie lubił za bardzo wsuwać padliny.
Natomiast jeżeli takie ślady są nie do zauważenia, osoba jest ponura(albo i nie), ale spokojna, to powód cięcia się takiej osoby może być o wiele poważniejszy. Ponieważ, nawet jeśli ślady nie są w pobliżu głównych żył/tętnic, ale są dobrze ukryte, oznacza to, że często, że albo ta osoba powoli sprawdza, na ile się umie odważyć. A na im więcej umie, tym bardziej jest spokojna, bo wie, że nawet jeżeli sytuacje pójdą źle, znajdzie się dobre wyjście. Dobre rozwiązanie, czyli to złe rozwiązanie? Bo tu nie do końca zrozumiałem. Ale masz rację - tu problem jest spory, bo człowiek to takie stworzenie, które bardzo szybko się przyzwyczaja. Tutaj może objawiać się to tym, że początkowy ból nie wystarcza, jest zbyt słaby, więc trzeba mocniej... Z czasem i to nie wystarcza, et cetera. Takim osobom może być bardzo trudno pomóc, bo świadomie chcą to ukryć, a tylko podświadomość traktuje to jako prośbę o pomoc właśnie. Zwykły człowieczek może próbować, ale fachowa pomoc to już zadanie dla fachowca.
To nie w moim stylu ;) ja się kładę do łóżka z herbatą, laptopem, kocem i poduszką :P Nie-e? Przewrotne, prześmiewcze i przerażające praktyki nie są w Twym stylu? Coś kręcisz. Chyba właśnie napisałaś to, żeby być przewrotna...
"Jeśli trzymasz w ręku młotek, wszystko dookoła zaczyna wyglądać jak gwózdź".
Celna riposta. Nawet bardzo celna i szczerze mnie rozbawiła. Trzeba zapamiętać. Co prawda przychodzi mi do głowy sporo analogicznych stwierdzeń, które brzmiałyby już raczej śmiesznie... Gdyby młotek zastąpić na przykład patyczkiem do uszu ;)
Ja znam dwie osoby, które się tną lub cięły się. Żadna z nich nie jest typowym emo. Obie żyją. Jak pytałem o wyjaśnienie, to wychodziło coś takiego, że w ten sposób zwalacza się poważny ból psychiczny - kalecząc ciało skupiasz się na czymś innym. Osobiście jest to przeciwne mojej pragmatycznej i po części logicznej naturze, więc sensu w tym nie widzę. Jak jestem wściekły to na ogół chodzę w kółko i myślę intensywnie. Cóż, każdy ma swój sposób na radzenie sobie z problemami. Różne sposoby na różnego kalibru problemy. Samookaleczenie może być na swój sposób pragmatyczne, jeśli rzeczywiście komuś pomaga... Lecz jest to tylko pragmatyzm na krótką metę. Zdecydowanie lepiej wybrać Twój sposób. Ja w podobnych sytuacjach lubię wybrać się na dłuuuugi spacer w jakieś względnie odludne miejsce. Przyjemne z pożytecznym, bo przy okazji się dotlenię.
@ Qbuś - cóż, jeżeli chodzi o sam problem 'emo' to jednak słowo "chore" jednak było na wyrost (bo zabrzmiało jak wyzwisko co do kondycji psychicznej danej osoby) a jeżeli chodzi o sam problem okaleczenia - co do 'na pokaz' - przynajmniej w swoim otoczeniu nie ma czegoś takiego. Szpanuje się paleniem papierosów, piciem alkoholu [tak wiem! jest punkt co do tego jednakże mówię, że nie rozpisuję się o tym, tylko stwierdzam, że takie zjawisko występuje] i innymi podobnymi... Szpanować można wszystkim i na wszystko może przyjść moda. Zaczyna się przeważnie od małej grupki osób z jakimś tam poczuciem elitarności czy też oryginalności... Ale wiadomo, że wszyscy chcą być elitarni czy też oryginalni, więc z czasem robi się z tego moda. Nic na to się nie poradzi, podobnie jak na pogodę. Najlepiej więc wybierać rzeczy mało efektowne, żeby nikt nie wlazł i nie zawłaszczył ich sobie do popkulturowej papki. Bycie emo podpada pod to, ale już cięcie się wyłącznie "na pokaz", to przejaw znacznie poważniejszego ogłupienia...
Skoro pierwsi będą ostatnimi, a ostatni pierwszymi, jacy będą jednocześnie pierwsi i ostatni? No jak to jacy? Pierwsi i ostatni będą ostatnimi i pierwszymi, przeca to jasne jak drut, zią
Transcendentalne algorytmy mojego skomputeryzowanego umysłu mówią, że jestem osobą, któa bardzo chciałaby zjeśc teraz śniadanie.
A ja bardzo nietranscendetnie, a wręcz przyziemnie, odradzam pisanie takich postów.
Liv, to co piszesz jest z założenia prawdą, ale...
ale jeśli odnieść to do fantastyki jako ogółu. A tak się składa, że istnieje pewien podgatunek fantastyki, zwany (nie do końca słusznie) fantastyką naukową, który już od początku miał być czymś więcej, niż tylko odprężającym czytadłem. Nie licząc praprzodków SF, babcią tego nurtu jest zapewne Mary Shelley z jej sztandarowym "Frankenstein, czyli nowoczesny Prometeusz". Książka ta, w zasadzie zapoczątkowując SF w jej obecnym kształcie, jednocześnie zaszczepiła w ten nurt jego podstawową funkcję - poza bawieniem/straszeniem dzieło fantastyczno-naukowe ma przestrzegać ludzkość przed zabawą w Boga, a przy okazji przewidywać lub analizować kondycję człowieczeństwa w przyszłości. To coś więcej, niż proste zabawianie czytelnika misterną fabułą, prawda? Powiem więcej, czym dalej od powieści przygodowej/gotyckiej w literaturę fantastyczno-naukową, tym ważniejsza się staje krótka, treściwa forma, błyskotliwy pomysł (czym więcej pomysłów w tekście, tym lepiej), silny przekaz, przesłanie, dojrzały ton... Stąd siłą SF były głównie wspaniałe opowiadania, a powieści to dodatek. Dopiero fantasy powróciło do formy przypominającej powieść przygodową, gdzie jeden, zwykle taki sobie pomysł rozciąga się w długaśną powieść, najlepiej z otwartym zakończeniem lub zgoła bez zakończenia, a nacisk kładzie się na szczegółowy opis świata przedstawionego (zazwyczaj niezbyt oryginalnego), komplikację fabuły (często rodem z telenoweli), bohaterów odzwierciedlających dziecięce marzenia, dziewczęce tęsknoty lub chłopięce mokre sny, a wszelkie problemy rozwiązuje się za pomocą swoistego deus ex machina w postaci magii.
Za ojców fantastyki naukowej uważam Juliusza Verne'a i H.G. Wellsa. Pierwszy był IMHO prekursorem hard SF. Skupiał się ponadto na naukowym przewidywaniu, choć często, jak dla mnie, zbyt optymistycznym i nie pozostawiającym niedopowiedzeń. Mimo to, jednak było to coś więcej niż tylko zabawa.
Ale o wiele wyżej cenię sobie spuściznę Wellsa. Wspomnijcie "Wehikuł czasu", "Wyspę doktora Moreau", "Niewidzialnego człowieka", czy "Wojnę światów". Te książki przestrzegały, przerażały, odkrywały ludzką naturę, demaskowały drugie dno postępu naukowego. Nie ma tam twardych naukowych hipotez, ani przeładowania pseudonaukowym żargonem, jest za to sugestywna wizja, świetny pomysł i niepokojąco rzeczywista wersja wydarzeń. Wells nie dopowiadał więcej, niż to konieczne, nie skupiał się na suchym przewidywaniu przyszłości, lecz grzebał w człowieczeństwie, stawiając istotę ludzką w okolicznościach naukowego postępu, służącego jedynie jako uwypuklenie czy zogniskowanie na wybranym aspekcie rzeczywistości. Ta ścieżka w literaturze fantastycznej jest IMHO najambitniejsza. Pamiętacie "Kwiaty dla Algernona" Keyesa? Sugestywne, treściwe, błyskotliwe, mądre i powalające.
Ta gałąź SF - powiedzmy, że głównie będzie to soft SF - jest moim zdaniem bardzo ambitnym rodzajem literatury. W każdym razie spośród wszystkich rodzajów literatury popularnej, ta wybija się najwyżej. A mądry, mocny i zaskakujący komentarz rzeczywistości, zwłaszcza wynikły z ekstrapolacji, robi o wiele większe i głębsze wrażenie na czytelniku, niż nawet najsprawniejsza i najbardziej wciągająca powieść przygodowa/fantasy. Przynajmniej na takim czytelniku, który nie obawia się refleksji.
Skoro więc najsilniejszym (najambitniejszym) nurtem w fantastyce jest jej "naukowa" gałąź, a w każdym razie niektóre pąki z tej gałęzi, oczywiste wydaje się, że jeśli coraz mniej pisze i wydaje się SF, to i fantastyka jako całość robi się coraz bardziej płytka i miałka.
Ale chyba nie jest tak do końca.
Ostatnio wydaje się przejmować pałeczkę tzw. New Weird, idąc wprawdzie w nieco innym kierunku, ale być może bardziej dziś potrzebnym. Z SF łączy czasem New Weird zacięcie socjologiczne, jednak ten nowy podgatunek wydaje się szukać świeżości w nieśmiałym flircie z głównym nurtem, z powieścią psychologiczną. Zobaczymy co z tego będzie, na razie wiadomo tyle, że nazwiska takie jak Ian R. MacLeod, Hal Duncan, Jeffrey Ford, Jeff VanderMeer, czy "twórca" tego nurtu - China MiĂŠville - stworzyli nowe, obiecujące perspektywy dla fantastyki. Z tego może wyrosnąć nowa ambitna fantastyka.
Co do klasycznego fantasy, to o ile u Tolkiena pojawiało się jasne i proste przesłanie (ba! nawet u Howarda było coś takiego), u Le Guin czy Donaldsona pojawiało się sporo refleksji, o tyle w dzisiejszej klasycznej fantasy, niezależnie od jej wartości literackich, niezwykle rzadko pojawia się coś więcej niż chęć zabawienia czytelnika czy wciągnięcia go w opowiadaną historię. Tak więc, chyba coś jest na rzeczy z tym pytaniem o kondycję współczesnej fantastyki...
Ja się zbytnio nie martwię, choć trochę smutno, że dziś za "ambitną" fantastykę uważa się powieść z wciągającą fabułą, ciekawymi bohaterami i epicką wizją świata, lecz pozbawioną jakichś głębszych treści, stanowiących nie pobocze opowiadanej historii, lecz sedno, jądro utworu. Być może nadzieja w New Weird...
Acha, żeby nikt nie pomyślał, że ja tu uprawiam jakiś manifest anty-fantasy - zapewniam, że wychowałem się na fantasy i bardzo lubię ten nurt (choć klasyczna postać tego podgatunku zaczęła mnie już jakiś czas temu nużyć). Odniosłem się tylko do pytania postawionego w tytule wątku. A fantasy w ogólności lubię i czytam