Czarek pisze o Afryce - cz. IV
Biali Poludniowoafrykanczyczy mówiący po holendersku, albo Afrykanerzy, jak się
woleli sami nazywać, rozpoczęli swój pełen niebezpieczeństw marsz na północ.
Można tu dopatrzyć się wielu podobieństw do pionierów prących na Zachód w
Ameryce. Po pierwsze, w podobnych wozach, pokrytych białym płótnem, chroniącym
przed skwarem i deszczem, choć to tylko czysto zewnętrzny atrybut. Pionierzy
amerykańscy na swojej drodze napotykali plemiona indiańskie, które w obronie
własnych terytoriów napadały na wozy pionierskie. Biali bezdusznie tępili
Indian. Dla obrony własnej przywoływali kawalerię Stanów Zjednoczonych, która,
z kolei, dziesiątkowała Indian. Czasami dochodziło do strasznych rzezi
niewinnych ludzi z obydwu stron, chociaż wiadomo, że Stany Zjednoczone złamały
wszelkie porozumienia z Indianami, anektując kolejno ich ziemie i zabijając
nawet spokojne plemiona, wraz z kobietami i dziećmi. Pionierzy południowo -
afrykańscy, zwani Voortrekkers, parli na północny wschód, w poszukiwaniu ziemi,
na której się osiedla. Po drodze następowały podobne konfrontacje z plemionami
czarnymi, których teraz już pojawiła się znacznie większa ilość. Basuto i Xhosa
były tradycyjnie plemionami pasterskimi i wojowały tylko, jeśli były
zaatakowane. Natomiast Zulusi byli wojownikami, wykazujący się wielką odwagą i
niebezpieczni, pomimo nie posiadania broni palnej. Walczyli dzidami, które
zwali assegaai. Oni przeważnie atakowali pierwsi. Ich domem była ta cześć Płd.
Afryki, która dziś nazywa się prowincją Natal, ale Zuluscy wojownicy docierali
znacznie bardziej na zachód.
Po wielu trudach podroży, straceniu tysięcy ludzi, zarówno w potyczkach, jak i
z chorób, Voortrekkers przekroczyli rzekę nazwana Oranje, na chwałę orańskiego
króla Holandii i osiedlili się tam, tworząc pierwsza republikę Wolny Stan
Oranje (Oranje Vrystaat) ze stolicą w Bloemfontein. Ponieważ przeważająca
większość Afrykanerów, to byli farmerzy, a farmer po holendersku jest „boer”,
Anglicy o nich mówili „boers” (po polsku Burowie) nazwa, która weszła do
historii. Część Burow (już teraz piszę z dużej litery) zawędrowała jeszcze
dalej na północ pod wodza swego lidera – Andiesa Pretoriusa. Doszli do rzeki,
która miała bardzo mętną wodę i nazwali ja Vaal (po holendersku- szara, mętna).
Po przekroczeniu tejże rzeki, krainę na północ od niej nazwali Transvaal i tam
powstała druga republika burska o tej samej nazwie. A stolicę nazwano dla
uczczenia wodza – Pretoria. Tu mała dygresja. Język holenderski był nadal
językiem urzędowym w obydwu republikach, ale język mówiony już znacznie
odbiegał od pierwowzoru. Doszły naleciałości z języka niemieckiego, zakorzeniły
się niektóre słowa hotentockie, a nawet z narzeczy murzyńskich i z
angielskiego. Potocznie język swój Burowie nazywali Afrikaans. Zanim nastąpił
Wielki Trek, już zdążyli się niektórzy pożenić z Angielkami, które lojalnie
towarzyszyły swoim mężom w trudach wędrówki na północ, ale ślad językowy
wywarły.
Republiki burskie z początku kwitły, a pracowitość ludzka w krótkim czasie
doprowadziła do rozbudowania szeregu miast, ustanowienia szkół, infrastruktury
państwa na tamte czasy nowoczesnego. Plemiona czarne właściwie nie żyły w
granicach tych republik, czasem indywidualni ludzie tam zawędrowali i najmowali
się, jako siła fizyczna do pracy. Oczywiście, nie uznawane były nigdy za
obywateli. Granice musiały jednak być strzeżone na wypadek ataku ze strony
Zulusów.
Tymczasem Anglicy rozpoczęli silną ekspansję na wschód. Założyli nową prowincję
Natal, z miastem Durban i ciągle wojowali z wojownikami zuluskimi. Zulusi byli
w tym czasie dowodzeni przez okrutnego i brutalnego króla Dingaana, który
został królem Zulusów po zamordowaniu swojego brata Czaki. Czaka był też
okrutny, czerpał radość ze słuchania jęków ludzi (własnych) zrzucanych ze skały
do wody w oceanie, gdzie było pełno rekinów. Dingaan, z którym angielskie
władze musiały się liczyć, zaprosił białych na rokowania, ale kiedy przybyli i
usiedli, wykrzyknął do swoich wojowników, by „zabić białych czarowników”.
Miało to miejsce 16 grudnia 1838 roku. Dingaan w końcu uciekł tam, gdzie
obecnie jest Swaziland i sam zginął zamordowany przez kogoś innego z rodziny.
Coś podobnie, jak na dworze carskim. Tak wiec, stosunki władz angielskich z
Zulusami były dalekie od dobrych i dochodziło do wielu bitew, w których obydwie
strony wykazywały się niesłychaną odwagą. Wiadomo jednak, z Anglicy ze swoją
przewagą technologiczną doprowadzili do opanowania całego terytorium. Do
republik burskich nie wtrącali się i przez szereg lat nawet się nimi nie
interesowali. Aż nie nastąpił przypadek zmieniający bieg historii. W roku 1886,
Australijczyk, George Harrison, natknął się na złoto osadzone na stokach
Grzbietu Białej Wody (Witwatersrand) w pobliżu wioski Johannesburg. George
Harrison nie widział jeszcze, że stoi na najbogatszej żyle złota na świecie.
Wędrowny żydowski kupiec doniósł o tym wydarzeniu Anglikom (ci Żydzi zawsze
musieli namieszać!) i natychmiast rozpoczęła się gorączka złota. Do Transwalu z
dnia na dzień zjechały się tysiące ludzi z całego świata, w pogoni za szybkim
wzbogaceniem się. Z wioski, Johannesburg stał się miastem, naprędce budowanym,
dlatego z wąskimi ulicami i niezbyt pięknym. Kopalnie złota rozrastały się,
prosperowały i Transwal robił się sławny na świecie. Jakkolwiek oficjalnie
używany był język holenderski, ulice i place przed kopalniami rozbrzmiewały
teraz wieloma językami, a głównie angielskim.
No i można było się spodziewać, ze Anglicy też zainteresują się takim kąskiem.
Nie trzeba było długo czekać. Zaproponowali wodzom republiki, że królowa
Wiktoria przyjmie ich pod swój protektorat i ochroni przed ewentualnymi
napadami ze strony Zulusów. Przywódcy burscy odpowiedzieli wyraźnie i
niedwuznacznie: „Nie!” Ale Anglicy chcieli ich koniecznie uszczęśliwić na siłę.
Ściągnęli duże posiłki wojska ze swoich innych kolonii i z kraju rodzinnego i
po prostu napadli na Burów. Stoczono dwie wojny burskie. Ale to już w
następnym odcinku..