" /> 26 września ukaże się wspólny album dwóch warszawskich raperów wywodzących się z różnych ekip: Wigora z Mor W.A. oraz Jurasa z WSP. Projekt nosi tytuł "Wysokie loty" i powstał na przestrzeni lat 2004-2005. Wydawcą płyty jest Prosto.
Współpraca zawiązała się całkiem nieoczekiwanie. Juras planował wydanie solowego albumu i kiedy w 2004 roku Wigor zaproponował mu realizację nagrań w studio "Drugi Dom", okazało się, że raperzy dobrze się ze sobą porozumiewają na polu twórczości i tak narodził się pomysł stworzenia wspólnego projektu. Juras i Wigor stanęli przed wyzwaniem umiejętnego dopasowania do siebie swoich koncepcji, któremu podołali w stu procentach, a rezultatem jest zwarta i dopracowana produkcja.
Tematyka utworów jest zróżnicowana. Wynika to ze wszechstronnych zainteresowań raperów. Juras i Wigor pokazują, że swobodnie czują się w tematyce poważnych przemyśleń zainspirowanych życiowymi doświadczeniami i wnikliwą obserwacją rzeczywistości, jak również w klimatach imprezowo-klubowych. Płyta pokazuje, że obaj raperzy są w świetnej dyspozycji, zaś wysoki poziom warstwy tekstowej jak i muzycznej całego albumu to nie przypadek, lecz wypracowany warszawski styl.
Na płycie znajduje się 14 kawałków, w tym po 2 solowe każdego z raperów. Od strony muzycznej największy udział ma producent z Przemyśla - WDK, który wyprodukował 5 utworów i 1 remix. Reszta bitów wyszła spod ręki Dj'a Seba, Zouber Slimma, Czarnego, Kuby O, Maryn ( z projektu BLA-BLA) oraz Wigora.
Dodatkowo na mikrofonach gościnnie pojawiają się Eros (JWP, PCP), Radar (WSP), Miodu (projekt Jamal), a za gramofonami Dj Mini i Dj Dobry Chłopak. Od strony realizacji pod względem mixu i masteringu o jakość zadbał Waco.
Pierwszy singiel promujący album nosi tytuł: "To zbyt piękne..." Singiel pojawił się w sprzedaży 17.08.2005. Na singlu oprócz wersji oryginalnej są dwa remixy kawałka "To zbyt piękne..." Do tego utworu powstał teledysk.
Tracklista:
01. Intro - Odlot
02. Zabijamy ciszę
03. Przemijanie feat. Radar
04. Na własne oczy
05. List do Pana Boga
06. Bilet w jedna stronę
07. Naturalna kolej rzeczy
08. Hipnoza
09. Pojawiam się i znikam
10. Sercem i duchem
11. Poza konkurencja
12. To zbyt piękne feat. Miodu
13. Szukam źródeł
14. Dzień żywych trupów
15. Gra dużego formatu feat. Ero
16. Outro - Lądowanie
...Temat zabroniony na polskiej liście dyskusyjnej Floydów? A czegoż to się obawiają Ci, co zabraniają mówić na ten temat? Że upadnie mit Floydów?
To skwituję krótko: ŚMIECH NA SALI
Tzn. można o tym w sumie zacząć dyskusję, ale generalnie to są sprawy mało mierzalne, że tak powiem. Każdy ma własne odczucie czy zespół "dał radę" bez Watersa czy nie. Każdy może mieć własną teorię, kto zawinił, że ich drogi się rozeszły itd. Przykłady można mnożyć. Generalnie fani Floydów mają jakieś swoje wyrobione zdanie na ten temat i raczej jedna frakcja drugiej nie przekona - dlatego uważam, że te spory są nieco jałowe, w sumie do niczego nie prowadzą.
Ale OK - można spróbować przerobić to po raz kolejny.
Moje zdanie:
Cenię Watersa jako muzyka, uważam, że w czasach, kiedy uzupełniali się z Gilmourem - jeden był odpowiedzialny za teksty, pewną ogólną koncepcję, drugi ubierał to w dźwięki, dbał o to by przekaz nie zdominował muzyki - był to naprawę wspaniały ZESPÓŁ. Podkreśliłem to słowo gdyż potem niestety despotyzm Watersa wziął górę i wszystko zaczęło się sypać. Kulminacją tego była płyta The Final Cut która jest dla mnie przykładem fatalnej rzeczy - kiedy to tekst, przekaz zbyt zdominował muzykę (a sam Waters resztę zespołu). Potem Waters twierdzący, że "Pink Floyd to Ja" rozstaje się z resztą. I wtedy reszta pokazała jak bardzo się mylił, bo oto nagrali bez niego dwie studyjne płyty, może nie tak genialne jak np. Dark side... czy The Wall, ale i tak bardzo udane.
Napisałem to trochę przesadnie z jednego punktu widzenia, bo chcę pokazać pewną rzecz: to jest relacja Gilmourowca, ktoś z frakcji Watersa tę samą historię mógłby przekazać diametralnie inaczej. O tym mówiłem pisząc, że na dłuższą metę jest to temat dość jałowy.
Co do kwestii czy zespół zyskał na odejściu Watersa - kolejna dyskusyjna sprawa. Wg mnie zyskał znów wolność, wiarę w siebie, znów zaczęli stanowić zespół. A jak się sprawa ma artystycznie? Ja płyty bez Watersa lubię, są tacy, dla których Pink Floyd skończył się wraz z odejściem Watersa.
Tak de facto uważam, że jeśli chodzi o płyty studyjne to po The Wall kolejną płytą zespołu Pink Floyd jest... The Division Bell. Bo The Final Cut to tak naprawdę album Watersa (reszta PF praktycznie odegrała rolę muzyków sesyjnych), a A Momentary Lapse of Reason w sumie mógłby być solowym projektem Gilmoura (Wrighta nie było wtedy nawet formalnie w składzie zespołu a wkład kompozytorski Mason we wszystkie płyty był generalnie znikomy).
Dobra kończę, bo się rozpisałem strasznie
(poniżej tekst, który napisałem na użytek innego forum)
Lubię Wesseltofta. Także za brak obciachu: swoją debiutancką płytę zatytułował niezbyt skromnie "New Conception of Jazz", chociaż bardziej na miejscu byłyby inne przymiotniki, np. "another" lub "different"... Napakowana elektroniką, transowa "koncepcja jazzu" była całkiem interesująca, chociaż dramatycznie "nowa" specjalnie nie była. Moim ulubionym albumem Bugge jest pochodzący z 2003 "Live", na którym kilka fragmentów, choćby solo na minimoogu w "Sharing" świadczy o kapitalnym wręcz wyczuciu, co z czym można pomieszać, bo w końcu o to chodziło.
Dwa lata temu Bugge wydał okropną moim zdaniem płytę "IM", będącą zapisem jego solowych, fortepianowych wynurzeń. Wyszło coś jeszcze nudniejszego od solowych popisów Billa Evansa. Bo, podobnie jak Evans, Wesseltoft nie jest pianistą sensu stricto. Jest aranżerem, prowokatorem, kompozytorem ale na litość boską nie zostawiajcie go samego z jego ukochanym instrumentem, bo zanudzi na śmierć!
"IM" chyba śniło się Buggemu po nocach i zlany potem budził się, przyrzekając "Nigdy wiecej piano solo!". Słowa dotrzymał... Częściowo.
"Playing" to płyta solowa, ale fortepian saute to tylko trzy utwory z dziewięciu na płycie. W pozostałych Wesseltoft dodaje szczyptę elektroniki, dźwięki jakiegoś porzuconego w studio akordeonu, stuka w pudło fortepianu, w struny, puka w bębenki, a nawet o zgrozo, śpiewa! Czyli: BW nagrał płytę z innymi, ale inni byli też nim. Efektem jest... kapitalna muzyka!
Niezwykły jest nastrój tych nagrań. Ta mieszanka "Bill Evans meets Eric Satie meets John Cage" w efekcie bardzo przypomina fragmenty najlepszych płyt E.S.T.! Podobnie jak Svenson, Wesseltoft bada możliwości prostych, fortepianowych struktur harmonicznych i rytmicznych, przygląda im się niespiesznie, powtarza...
Jedynym zgrzytem jest wesseltoftowska wersja mega-jazz-szlagieru "Take Five". Bugge musiał nagrać to późną nocą i zapewne nie było w studio nikogo, kto by przerwał te katusze i wywalił go zza klawiatury... Starszy pan w barze Hotelu Bristol w stolicy gra ten kawałek sto razy ciekawiej, a ingerencje BW w harmonię utworu brzmią tak, jakby grał z jakiejś uproszczonej wersji typu "sto standardów jazzowych w opracowaniu na fortepian solo dla początkujących"
Ale reszta jest naprawdę znakomita: pełne pokory miniaturki zagrane z humorem i dystansem. Kamień milowy to to nie jest, ale można się zakochać Najciekawszy na płycie jest wystukany na strunach, wyklaskany i wyskandowany utwór "Hands" - zabawny pastisz "spirituals". Długa improwizacja "Talking to myself" zagrana jest w takim tempie, że ma się wrażenie, że czas się zatrzymuje. Dużo w tym słychać Jarretta, chociaż ten nigdy nie miał cierpliwości do aż tak wolnych temp! Płytę kończy minimalistyczny cover soulowego hitu Jimi Cliffa (i UB40 i Cher!) "Many rivers to cross", niemal wystukany jednym palcem. Ani jednej nuty za dużo... Tu się akurat upraszczanie sprawdziło
Polecam. Płyta oferowana jest na polskim rynku za tzw. polską cenę.
Najmocniej przepraszam za tego posta, zdecydowanie przegiąłem. Nie czytajcie go. Po prostu, wciąż trochę ciężko ogarnąć mi zaistniałą sytuację, chciałem to z siebie zrzucić. Żeby było jasne nie jestem wariatem, nie traktuję sprawy jako tragedii osobistej, normalnie funkcjonuję, ale najzwyczajniej w świecie wracam często do tego myślami i po prostu mi przykro. Nie planowałem pisać takiego tasiemca, po prostu tak wyszło. To chyba najdłuższy tekst jaki kiedykolwiek napisałem sam z siebie, niezmuszony okolicznością. Ale jak wspominałem, darujcie sobie ;-)
Najsmutniejszy w tym wszystkim jest fakt, iż Mike zawsze wydawał mi się uosobieniem spełnionego muzyka, a co się z tym wiąże szczęśliwego człowieka. Współtworzył zespół, który wydawał się być monolitem, z tak naprawdę tylko jedną "nieplanowaną" zmianą kariery od 25 lat. Nie wiem, może dopadła go jakaś refleksyjna nostalgia po śmierci bliskich, może kryzysy wś. Nie wiem, po prostu to przykre. Żeby było jasne, nie ustawiam się po żadnej ze "stron", tylko próbuję sobie wyjaśnić jego deklarowane wypalenie Mike'a DT. Rzecz jednakowoż była na pewno chwilowa, wydaje mi się, że Portek jako fan wielkich zespołów, też zawsze dążył do tego żeby jego zespół był legendą współtworzoną przez wielkie osobowości muzyczne. I nie wierzę żeby uczucie wypalenia, zmęczenia formułą znaczyło zmęczenie, niechęć do zespołu. Ten zespół był jak sam nieraz deklarował dla niego drugą, po rodzinie, najważniejszą rzeczą na świecie. Trudno wyobrazić sobie większą przyjaźń, niż tą zbudowaną na trwającym ćwierć dekady wspólnym przezwyciężaniu trudności w drodze prowadzącej do stworzenia zespołu- marki rozpoznawanej i uwielbianej na całym świecie. Trudno ze względu na jakiekolwiek odczucia nawet te najbardziej skrajne przestać kochać i być dumnym z takiego dziedzictwa. Dla Portka symbol Majesty oraz skrót DT był zawsze częścią jego tożsamości, zespół niejako definiował jego osobowość. I kochał go, co raczej nie zmieniło się ostatnimi czasy, bo chociażby nie przestawał rysować symbolu Majesty na podpisywanych przez siebie gadżetach, czy dodawać skrótu DT do otwieranych przez siebie kont na kolejnych społecznościówkach.
Wszędzie, gdzie to tylko możliwe Portek ma symbole Majesty, włączając w to własne ciało, Trudno znaleźć jakikolwiek materiał, na którym jest Portnoy, gdzie nie byłoby loga DT, czy też nazwy zespołu (włączając w to nagrania z domu).
Kiedy przyjdą rzeczy prozaiczne, jak chociażby zmiana designu strony, wydaje mi się, że Mike po prostu pęknie. Zda sobie sprawę, jak bardzo brakuje mu integralnej części jego osobowości, której niejako musi się stopniowo pozbywać. Wydaje mi się, że perspektywa wyjaśnienia sobie tego nieporozumienia przez panów z DT to kwestia kilku miesięcy, reszta zespołu też będzie musiała się skonfrontować z napędzaniem machiny Teatru Marzeń bez szefa. Poza tym jeżeli przyjaźń naprawdę istnieje, to jak inaczej ma się potoczyć ta historia? Mój wymarzony, a wbrew pozorom, wcale nie taki nierealny scenariusz jest taki, że Portek po zakończeniu roku z A7X, nie zagrzeje u nich dłużej miejsca- jak napisał basista zespołu, na razie ciężko im myśleć o zatrudnieniu bębniarza na stałe, a Portek potrzebuje przystani, którą byłaby jego priorytetem muzycznym (TA nie będzie takim zespołem, bo przecież Neal, Roine oraz Pete są raczej zajętymi muzykami, zresztą, co by nie było TA to bardziej genialny tribute band, niż współczesny zespół) średnio go sobie wyobrażam jako sidemana. Poza tym zatęskni za kierowaniem zespołem, a co najważniejsze będzie potrzebował DT jako zespołu najbliższego jego muzycznym potrzebom. Wbrew zapowiedziom reszta nie ruszy tak szybko, JLB będzie napewno chciał koncertowo promować nowe dzieło, JP w tym czasie w przypływie emocji i deklarowanej chęci tworzenia, zrobi materiał solowy.
JP, JR, jako, że i tak to oni są głownie odpowiedzialni za komponowanie materiału w sensie koncepcji melodycznych, będą przygotowani do wejścia do studia z mnóstwem doskonałych koncepcji, ale jak przyjdzie do jammowania i dalszego tworzenia zrozumieją, że niezależnie od tego, jakiego wymiatacza zatrudnią, zabraknie im tej chemii, wibracji, która powodowała wyjątkowość DT. W tym momencie obie strony pękną i się zejdą, co zaowocuje wydaniem pod koniec 2011 klasyka DT, z kluczowym napisem Mike Portnoy: drums, percussion, vocals. W 2012 ruszy trasa "An Evening With", która zawita do SPodka, gdzie będą czekać tłumy szczęśliwych fanów, dla których zagra narodzony na nowo zespół. Czego sobie i Wam życzę. m/